Moja przygoda z mydleniem zaczęła się całkiem niedawno, bo w 2021 roku.

Ale zacznijmy od początku:

Jako mała dziewczynka nigdy nie lubiłam mydeł w kostce, zawsze wysuszały mi skórę, ściągały, nie pachniały zbyt ładnie, a do tego całe ciało mnie później swędziało. Gdy trochę podrosłam, podkradałam mamie balsam do ciała, który dawał chwilową ulgę mojej przesuszonej skórze. Próbowałam już wtedy robić swoje pierwsze domowe kosmetyki z przepisów prenumeraty magazynu „Medycyna naturalna”. Nie mogłam się wprost doczekać, kiedy zacznę zarabiać swoje pieniądze, aby kupić sobie mydło w płynie lub żel pod prysznic, bo gdzieś tam miałam okazję takiego użyć i było całkiem znośne – ładniej pachniało i nie ściągało mi tak skóry jak po mydle w kostce, niestety nadal musiałam się balsamować.

I tak przetrwałam 35 lat z przesuszoną skórą, trądzikiem i ranami od wiecznego drapania się. Podczas gdy moja siostra zaczęła gdzieś zamawiać ręcznie robione mydła… Po wielu rozmowach i przekonywaniu mnie – spróbowałam… i nie pożałowałam! Moja siostra wspominała, że robiłaby je sama dla siebie, ale niestety jest to żrące w produkcji, a ona ma małe dzieci.

Był to czas kiedy otworzyłam się mocno na drogę naturoterapii, słuchałam wtedy nagrań Barbary Kazany i jak chwaliła książkę Huldy Clark „Kuracja życia”. Zachęcona tą pozycją – zakupiłam ją w te pędy i przeczytałam od deski do deski, a tam….. pojawiło się światełko w tunelu, błyszczał do mnie z daleka napis: Przepis na naturalne mydło! Pomyślałam „to jest ten czas!” Niestety przepis Huldy był z tłuszczu zwierzęcego, a ja będąc wegetarianką, nie mogłam dopuścić aby jakiekolwiek zwierzę ucierpiało podczas produkcji, tak więc zaczęłam zmieniać receptury na tłuszcze roślinne, poznawać ich właściwości, po prostu bawiłam się tym.

I wiecie co? wkręciłam się od pierwszego razu! To zdjęcie u góry przedstawia mój artystyczny bałagan, który panował w tym czasie w kuchni, ale nie odpuszczałam, choć pierwsze mydła pozostawiały wiele do życzenia. Żelowały natychmiast, stając się zbitą bryłą, z której nic już nie można było zrobić. Szukałam informacji w internecie, uczyłam się na własnych błędach, nie poddając się ani razu, gdyż fascynował mnie efekt – jak będzie wglądało mydło po przekrojeniu, ponieważ zawsze wychodzi inne! Przerabiałam mydła na płyn do naczyń, a nawet używam ich skrawków do prania – niesamowicie spierają plamy, które nie zeszłyby przy użyciu sklepowych detergentów

Poniżej przedstawiam kilka zdjęć moich wypocin:

Jak sami widzicie szału nie było, ale nie poddawałam się, zawsze dążę do doskonałości. Zaczęłam więc eksperymentować i im lepiej mi wychodziło, tym chciałam więcej, zaczęłam mieszać mydło sodowe z bazą glicerynową i powstało coś.. sama nie wiem jak to nazwać… haha! Ale to był duży krok do przodu. Wymyślałam coraz to lepsze kształty oraz opakowania i obdarowywałam mydłami całą moją rodzinę, niektóre z nich mają do tej pory, bo tyle ich narobiłam…

Ale jak to mówią: PRAKTYKA CZYNI MISTRZA, aczkolwiek jeszcze za mistrza się nie uważam, rozwijam i uczę się ciągle, robię to hobbystycznie, wkładam w to całe moje serce, wyżywam się artystycznie, a efekty będziecie mogli obserwować w innych wpisach, gdzie każdemu z mydeł poświęcę oddzielny wpis…

Jeśli chodzi o zmiany w mojej skórze? Poprzez odpowiedni dobór składników i ziół pozbyłam się trądziku, ale także nie zapycham swoich porów niepotrzebną chemią, która jest często w detergentach, moja skóra jest gładka i nie muszę już używać balsamu do ciała, ponieważ nic mnie nie ściąga, nie wysusza i nie swędzi.

A tym czasem planuję w niedalekiej przyszłości zorganizować warsztaty mydlane, tak więc śledźcie moje wpisy…

 

Ściskam cieplutko S.